a&a&a / SPEKTAKLE

 

 

Image

Opowieść, którą serwuje nam Sadowski to układanka - nie tylko przez plątające się ze sobą wątki i ciągłe niedopowiedzenia, ale także ze względu na konstrukcje zdań, niejasne metafory, przeskakiwanie między zdarzeniami, osobami. Anna Piróg niczego nie upraszcza - w sposób wybitny oddaje ten programowy obłęd, zadając między wierszami pytanie: jak kochać bez popadania w obsesję? I jak kochać i nie zwariować? Odpowiedzi, jak zwykle w przypadku ważnych pytań, brak. Ale żadnej z oklaskujących to przedstawienie na stojąco osób, nie była ona potrzebna tak bardzo, jak zobaczenie w tej sfrustrowanej, chorej kobiecie, części własnego, wypartego i wstydliwego "ja".
"Kochać i nie zwariować"
Aleksandra Sowa / Teatr dla Was


Wydawać by się mogło, że na temat zakochania powstało już tak wiele filmów, książek i spektakli, że nie ma sensu tworzyć kolejnych wersji. Ile można słuchać ciągle o tym samym. Jednak „Kłamczucha” opowiada o innej wersji miłości. Tej gorzkiej, o której nie chcemy pamiętać. Nierealnej, którą widz początkowo odrzuca, myśląc „Mnie to nie spotka”. Potem jednak przychodzi chwila zastanowienia. Bo czy przypadkiem rzeczywistość przedstawiona na scenie nie miała rangi symbolu?
Patrycja Golik /„Teatralnik”


Ciasna piwnica teatru "Barakah" na Kazimierzu wydaje się jeszcze mniejsza. Zaledwie kilka rzędów, na środku stół ikrzesło. Oraz Ona-kłamczucha.
Rozmaicie można interpretować gwałtowne wyznanie bohaterki granej przez Annę Piróg-Karaszkiewicz - ni to rodzaj konfesji, ni perwersyjne upajanie się własnym występkiem. Dla mnie "Kłamczucha" jest niemal klinicznym zapisem schizofrenii, z wpisanymi w tę chorobę remisjami, momentami życiowej prawdy pozarastanymi urojeniami.
Bohaterka staje przed widzami bezbronna. Mówi, gada bez przerwy, zjada spółgłoski, im potworniejsze rzeczy nam opowiada, tym bardziej staje się bezbronna i krucha. Straciła łączność między wczoraj a dzisiaj, zniknęło jutro, z życia wyciekły całe fragmenty. Wprowadzona do policyjnej sali przesłuchań (a może szpitalnej sali przyjęć), oskarżona o morderstwo (albo o wymyślone morderstwo), pozostawiona przez policjanta (lekarza) samopas, nie przerywa monologu.
Opowiada o opętańczym związku erotycznym z elementami masochizmu, inwalidztwie, samotności, alienacji. "Kłamczucha" nie kokietuje publiczności. Nie chodzi jej o konkretnego adresata wynurzeń, może to być ktokolwiek. Człowiek lub przedmiot. Trzeba tylko gadać, to jedyny imperatyw. Przed nią stoi włączona kamera i właśnie do niej zwraca się Anna Piróg-Karaszkiewicz.
Na pewno coś nieoczekiwanego wydarzyło się w życiu tej kobiety. Być może naprawdę sięgnęła po nóż o którym tak chętnie opowiada, może zabiła.
Tytuł spektaklu w reżyserii Andrzeja Sadowskiego, również autora sztuki, dopowiada jakby za dużo. Konkluzja jest tak oczywista, że natychmiast budzi wątpliwości. Kłamczucha to kłamczucha, a może właśnie jest na odwrót? Życiorys przetrawiony chorobą, przepisany na autentyczne doświadczenie, jednocześnie wymyślony i do bólu prawdziwy. Nie mamy przecież wglądu do przyczynowego rdzenia stanów psychotycznych, nie wiemy co naprawdę dzieje się w chorym człowieku. Możemy jedynie współodczuwać albo intuicyjnie podejrzewać źródła imaginacji.
Minimalistyczny spektakl w "Barakah" jest udanym teatralnym szkicem. Nie ma tutaj żadnych fajerwerków, a Sadowski jako reżyser nie przeszkadza Piróg, to jego główny sukces. I chociaż osobiście wolałbym żeby tekst "Kłamczuchy" był znacznie skromniejszy w dawkowaniu nazbyt szerokiej emocjonalnej amplitudy (seks, przemoc, inwalidztwo), dawno nieoglądana na krakowskich scenach Piróg-Karaszkiewicz wychodzi z karkołomnej próby zwycięsko. Nie próbuje udawać autentycznej morderczyni, świadomie wprowadza do monologu katatoniczny, chorobowy nawias. Zmyśla po to, żeby opowiedzieć o kosmosie własnego cierpienia. Musi wyrzucić z siebie to wszystko. Powiedzieć nawet za dużo, byleby tylko nie milczeć, nie zastanawiać się, nie dopuszczać zdroworozsądkowej refleksji. Kłamczucha nie panuje nad słowem, ponieważ rozsypał się jej świat. Mówi nieskładnie, bo taka jest jej osobowość. Zbrodniarka zagaduje zbrodnię. Kółko czy krzyżyk, prawda czy fałsz...
Łukasz Maciejewski / Gazeta Krakowska

Dlatego, że ją kochał…
Dlatego, że ją kochał, wyniósł z jej domu w kartonowych pudłach tlen i zamknął ją w ośmieszonej tyranią miłosnej klatce. Ona też go kochała, dlatego w końcu zjadła jego serce.
Spektakl Kłamczucha to przesłuchanie kobiety, która postanowiła przyznać się do zabójstwa męża. W prasie pewnie napisali, że to była makabra, ale morderczyni nie przeraża bezwzględnością, siada i od początku zawstydza – zawstydza wszystkie piosenki o miłości i wszelkie trupy nieczułych facetów. I tak na maleńkiej scenie, w rytmie początkowo irytującej powtórzeniami opowieści, rozszerza się i rozchodzi okropność. Zanurzeni w ciemności, którą niejako ustanawia sama sytuacja przesłuchania, nie wiemy, że będziemy podążać, a właściwie cofać się, w stronę niemożliwości.
Opowieść oskarżonej, tytułowej kłamczuchy, przypomina w formie strumień świadomości, niekontrolowany potok najczarniejszych wspomnień. Każde kolejne słowo zmienia rzeczywistość oraz weryfikuje prawdę – w cyklu demonicznych retrospekcji oskarżona kobieta przechodzi symboliczną metamorfozę – z oprawcy zmienia się w ofiarę. Ofiarę aroganckiego, zimnego drania o rozchwianej tożsamości, który niespiesznie odzierał ją z indywidualności i powoli odbierał życie. Tym, co jej zrobił, było obranie ze świadomości – metodą redukcji stopniowo odzierał „ukochaną” z wszelkich elementów konstytutywnych, decydujących o swoistości człowieka. Dokonał destrukcji indywiduum, zmasakrował swoją wybrankę i okaleczył ją moralnie i fizycznie. W konsekwencji jego ofiara zasiadła przed nami jako ludzkie „nic”, próbujące nadać swojemu cierpieniu sens albo chociaż odrobinę godności.
Przedziwnym rytmem toczy się ta ocierająca się o psychodelę opowieść. Rytm kolejnych zdań imituje przyspieszone bicie złamanego serca. Staje się on onomatopeją strachu i narastającego poczucia osaczenia. Tragizm potęguje ciasnota i nie tylko dosłowna „piwniczność” sceny. Niebezpieczna bliskość widowni i bezlitosne policyjne światło wystawia twarz aktorki na wszelkie niebezpieczeństwa, jednak iluzja trwa – rewelacyjna Anna Piróg przeraźliwie pustymi oczami błądzi między krainą koszmarnych imaginacji a rzeczywistością „tu i teraz”, zatrzymując się czasem przed okiem policyjnej kamery. Staje się niejako artystką totalną – zdaje się kontrolować najbardziej fizjologiczne reakcje organizmu: cieknie jej z nosa, zalewający twarz zimny pot jest coraz bardziej namacalny i krępujący, a oczy szklą się bardziej i bardziej, jednak kobieta nie roni ani jednej łzy. Ciało aktorki opowiada, równoległą do tej werbalnej, historię upodlenia.
Może oskarżona kłamie. Może kłamie nieświadomie, ponieważ skrajna, zakrapiana rozpaczą samotność, doprowadziła do zatarcia granic między nocnymi koszmarami a straszliwie pustą i wrogą rzeczywistością – to, o czym śniła, wydawało się bardziej realne. Straciła pewność, który obraz jest prawdziwy. Moment przebudzenia, zawieszenia między nocą a dniem, został przedłużony w nieskończoność. A może kłamie zupełnie świadomie, bo zabiła męża – tłuczkiem do mięsa albo pistoletem dziadka – ale nie może pogodzić się z banalnością własnej zbrodni. Pragnie, aby przelana krew włączyła ją do panteonu nieśmiertelnych zbrodniarek, chciałaby zasiąść między Balladyną a Lady Makbet. A może mówi prawdę – prawdę ukrytą pod hiperbolizowanymi, naturalistycznymi wizualizacjami albo nagą prawdę, wszak wydarte i ugotowane serce nie zawsze musi być metaforą. Nie wiem, chyba nikt nie wie. Wyrok przegrywa tutaj z historią kobiety, która przyszła na przesłuchanie, by opowiedzieć o tym, jak upiorna, a przy tym absolutna miłość zniszczyła jej życie.

Na scenie Teatru Barakah rozegrał się wielki dramat – była tam rozgorączkowana, zrujnowana kobieta, która w godzinnym monologu pragnęła dokonać samoocalenia. Nie chciała uniewinnienia ani rozgrzeszenia. Gęstwiną paranoicznych tłumaczeń próbowała wyjaśnić nam swoją tragedię, usprawiedliwić monstrualne cierpienie. Opowiedzieć, co takiego sprawiło, że teraz jest brzydka, szalona, rozklekotana i zasmarkana. I to było najbardziej wstrząsające.
Alicja Müller, Teatralia Kraków

Demony w przeciągu
Piwnica. W zaaranżowanej sali przesłuchań pojawia się kobieta (Anna Piróg-Karaszkiewicz) bełkocząca niezrozumiałe frazy. Od początku wiadomo, że nie jest z nią najlepiej. Wie o tym również grający złego glinę (dobry w ogóle się nie pojawia) policjant (Zbigniew Kozłowski), dlatego nikogo nie dziwi jego zniknięcie po pierwszych minutach spektaklu. Pod ziemią, w ciasnej, surowej przestrzeni zostajemy tylko my, ona i kamera rejestrująca podejrzaną.
Kłamczucha nie ma ani początku, ani końca. Rewelacyjny, niespełna godzinny monolog jest jedynie – na ile to możliwe – uspójnionym fragmentem ulepionym z bezkształtnej masy słów, cierpienia, miłości, psychozy, mordu, seksu i Bóg wie ilu jeszcze rzeczy.
W piwnicy są dwa wyjścia. Kiedy postać siedząca tuż przed widownią oplata nas kolejnymi strasznymi i jednocześnie intrygującymi zdaniami, jedyne, co można zaobserwować wśród zgromadzonych ludzi, to nerwowe spojrzenia szukające ucieczki. Powód jest prosty: bohaterka monologu jest tak hipnotyzująca, że nie sposób wytrzymać jej spojrzenia.
Demony nie pojawiają się tak od razu. Wywoływanie duchów odbywa się stopniowo, ale nieustannie – w ruchu cyklicznym. Przeplatające się strzępki słów początku i końca opowieści, przyczyn i skutków postępowania bohaterki, początkowo wirują bezładnie pomiędzy dwoma wyjściami tej diabelskiej klatki, by po jakimś czasie zacząć układać się we względną całość. Widownia, ustawiona w przeciągu słów, jest nieustannie smagana fragmentami opowieści o kalectwie, niespełnionym życiu, fatalnej miłości i jej drastycznych skutkach.
Symbolicznie oskarżona o zbrodnię kobieta-duch jest swoistym medium, przez które przepływa potok słów tworzących parabolę, przypowieść o cierpieniu i pragnieniu bliskości drugiego człowieka. Na uniwersalną historię nakładają się osobiste doświadczenia wieszczki w transie: oto kaleka kobieta spotyka na swojej drodze hermafrodytyczną postać, która uwodzi ją i upadla jednocześnie.
Wszystko, o czym mówi oskarżona, przesycone jest groteską w jej najczystszej postaci. Zdeformowane, w pewnym sensie ułomne postacie, które budzą chwilami śmiech, chwilami przerażenie, wiją sobie miłosne (?) gniazdko w postaci królestwa kartonów. Wzniosłość uczucia miesza się tu z okropnością aktu damsko-hermafrodytycznego. Jeśli dołożymy do tego podwieczorek z ludzkiego serca jako przyczynę pseudozalotów tajemniczego kochanka wobec głównej bohaterki, to w jakimś sensie „dobierzemy się” do naskórka tej zwariowanej, makabrycznej opowieści.
Kłamczucha pozostaje na długo w pamięci widza. Nie tylko za sprawą świetnej gry aktorskiej i bardzo ciekawego tekstu, ale przede wszystkim z powodu nieustępującego poczucia, że jeden z panoszących się w piwnicy demonów przedostał się na powierzchnię i ciągle za nami chodzi. Krok w krok.
Piotr Gaszczyński, Teatralia Kraków