PROJEKT SCHULZ...
Schulzowski świat w interpretacji Teatru Mandala i Pracowni Teatr, to "ożywiona" żydowska kamienica, którą odwiedzamy na Kazimierzu. W formie teatralnej to 24-godzinny o otwartej konstrukcji, skąpej dramaturgii, budowany metodą przypadków, improwizacji, nastawiony na "współżycie" i współistnienie z widzem. Przekraczając próg domu, godzimy się na stan zawieszenia, między realnym życiem Kazimierza a hermetycznym światem Schulza, wykreowanym przez aktorów. Następuje brutalne zetknięcie żywego z martwym, teraźniejszości z przeszłością. Stukot kół przejeżdżającego obok pociągu, szum tramwajów, głosy z ulicy, odmierzają "czas obiektywny". Tutaj, w podwórzu, ospały rytm fortepianu, rozmowy widzów, czytane fragmenty "Sklepów cynamonowych", Sanatorium pod klepsydrą", szepty. Wchodzimy w bezwładnie snujący się cudzy czas, zależny jedynie od tempa ruchów i gestów, w oniryczne obrazy - zdeformowanych postaci, ni Żydów, ni bohaterów opowiadań, ludzi - cieni, ludzi - niemów, o zastygłych twarzach, wyrażających wewnętrzne stany duszy, tajemne cierpienia. Zarzucono częściowo odtwarzanie biografii Schulza czy wydarzeń książkowych. Zostawiono specyficzne kreowanie postaci, bez rozwoju osobowości, bez udawania, naśladowania wzorów literackich. Autorzy happeningu, Andrzej Sadowski i Edward Wojtaszek, stworzyli własny wizerunek Żyda, rysowany jedynie pod wrażeniem opowiadań. Kilka postaci będzie nieokreślonych: Tłumacz piszący na maszynie, "Dama" z mieszkania na parterze, przewijający się przez dom wysoki Żyd w meloniku. "Projekt Schulz" stwarza oryginalny typ bohaterów. Wychodzą oni poza krąg twórczości autora z Drohobycza. Są to ludzie wprawdzie zidentyfikowani ze światem pojęć prozaika - chaotycznymi treściami psychiki, senną wyobraźnią, rojeniami, metaforyczną feerią, ale też są mocno zidentyfikowani z cierpieniem żydostwa, doświadczeniem holokaustu, niewinną ofiarą chorej ideologii hitleryzmu, całą sferą pojęć religii judaistycznej, nędzą tej "podklasy ludzi", która uwidoczniła się podczas II wojny światowej. Dlatego świat happeningu jest i schulzowski, i zarazem - nie. Żyd z "Projektu Schulz" tęskni nadal do Ziemi Obiecanej, sączy czas przez dym z papierosa lub rachunki matematyczne, wypatruje prze okno Mesjasza, czeka na mannę z nieba. Ale to również człowiek sparaliżowany przeczuciem śmierci, żyjący w ciągłym strachu, zalękniony, zatrzymujący wzrok w jednym punkcie, usilnie powtarzający słowa modlitwy, wygrywający swój obsesyjny niepokój i marzenia na cienkich strunach skrzypiec. W jednym z pokojów wyblakłe miejsce po obrazie, zburzony piec, gliniana podłoga. Jakby ktoś tu niedawno mieszkał, jakby nie zatarł śladów długowiecznego istnienia. Rozwieszone na ścianach fraki straszą niczym złowrogie nietoperze. Wuj Karol swoim zwyczajem śpi "do późnego przedpołudnia", ściskając ciepłą pierzynę w obawie przed utratą jedynego majątku. "Słomiany wdowiec (.) wysłał rodzinę na wywczasy", a sam dopełnia bezmyślnej wegetacji. Z definicji może być aktorem śpiącym na scenie, ale musiałby udawać sen. W "Projekcie Schulz" jest autentycznie śpiącym, odwróconym od świata człowiekiem, zamkniętym we własnej samotności, oddalonym, zapomnianym. "Polda i Paulina, dziewczęta do szycia, zagospodarowały się z rekwizytami swego fachu". Z wdziękiem i gracją podkładają materię pod igłę wierząc, że uda się z resztek wyczarować dzieło artystyczne. Pokój pełen kapeluszy, toczków, rękawiczek, tiuli, krynolin, jest pokojem kobiecej fantazji, zdradza też skłonność do niegdysiejszej elegancji. Teraz kapelusze pokrył kurz, toczki są podarte i pocerowane, rękawiczki poprute. I choć dziewczęta z tym samym zapałem zasiadają do maszyny, łatają raczej stare łachy, przerabiają sukienki, chronią, ratują się przed biedą. Pomieszczenie tuż przy kuchni jest puste. Przyglądamy się dokładnie rekwizytom. Na stole sterty zapisanych papierów, pęk zastruganych ołówków. Ojciec, ten człowiek o "spojrzeniu chytrym, ironicznym", handlarz, sklepikarz, matematyk, spędza tu dni na układaniu diagramów z liczb. Przesącza i wartościuje czas przez zysk kupiecki. Może dlatego Ojciec jest obojętny na widok za oknem, na otoczenie. Zamyka się w rachunkach, rozliczeniach, gdyż jedynie w uporczywym powtarzaniu rzeczy, w idei liczenia, walorze emocjonalnym - czynności widzi cel i sens świata. W oficynie "pokój mojego dzieciństwa" rodem z opowiadania o tytule "Samotność". Tam Józio stawia pasjanse, puszcza samoloty z papieru. "Izba rzadko odwiedzana, wciąż zapomniana, jakby nie nadająca się do zamieszkania". Rzeczywiście izba stęchła, wilgotna, zapleśniała, na ścianie grzyb, kapie w kranie woda. Loty samolotów i palenie papierowych modeli - to jedyne zajęcie Józia. Wykonuje je z wyrachowaniem, z zimną krwią i jest w tym jakaś destrukcja, świadomy gwałt, jakaś chęć zniszczenia własnej pracy, okaleczenia samego siebie. Na podwórzu siedzi Adela. Ubrała w niedzielny ranek białą suknię, białe buciki. Zamyślona, wpatrzona w błękit, uwodzi Józia ale też jest wyzwaniem dla innych młodzieńców kamienicy. Pragnienie świętości łatwo godzi się w niej z lubieżną tęsknotą. Nikt nie spogląda na Adelę, nikt nie zazdrości urody. Matka gotuje, Genia oporządza kuchnię. Bohaterowie są zupełnie samotni, skoncentrowani na własnych zajęciach, odizolowani od reszty świata. Niby mieszkają obok, za ścianą, ale mijają się milcząco na korytarzach, zamknięci w wewnętrznych monologach. Jednak zbiorowość ta ma podobne oblicze - te same wynędzniałe twarze, zapadłe policzki, zszarzała cera, błędne spojrzenia. "Tłuja siedzi przykucnięta" przy oknie oficyny. Na parapecie czerwona pelargonia, obok pies. "Twarz jej jest kurczliwa, jak miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc poprzecznych fałd". Tłuja z opowiadania "Sierpień" to wariatka, nędzarka. W uśmiechu skrywa szaleństwo, dziką desperację, zanurzanie się w odmętach fantasmagorii, które pozwalają zapomnieć o ponurym świecie kamienicy, zmarnowanym, "pomieszanym" życiu. Nędza, ruina wewnętrzna, niewiara, cichy, utajony bunt, eksponowane są w całym spektaklu -spotkaniu. Idą w parze z przygnębiającym widokiem opuszczonej kamienicy, która na jedyne 24 - godziny staje się prawdziwym, choć bardzo ubogim domem żydowskim. Prawdziwym, żywym, co to znaczy? Kobiety gotują obiad, kot wygrzewa się w słońcu, po wszystkich piętrach roznosi się zapach parzonej kawy, na podwórzu zawieszono pranie. Jest domowo. Widzowie oglądają spektakl, a raczej "zdarzenie" teatralne, z bliska, nie jak w teatrze konwencjonalnym, zza rampy, z dystansu. Można aktorom spojrzeć prosto w oczy, poprosić kawę, posiedzieć na balkonie. Nie ma sztucznego podziału na scenę i na widownię, gdyż sama widownia jest ważnym elementem happeningu. Ludzie krążą po piętrach, zaglądają do pokoi, wychodzą na zewnątrz, wracają.Krążą, szukają dróg wyjścia, gubią się jak w labiryncie, jakby byli osaczeni, jakby byli cieniami aktorów, cieniami cieni. Czasami nie wiemy, kto z nas jest bardzie realny. Zatraca się iluzja teatralna, brakuje tonów wysokich i niskich, dom pogrążony jest w szepcie. Oczy zdradzają obawę, lęk. Żydzi pomarli, zginęli w piecach krematoryjnych, zostali bestialsko pomordowani. Musieli kiedyś uciekać z tego domu przy ulicy Szerokiej, ścigani rozporządzeniami GG, a zwłaszcza Hansa Franka. Nie można tak prosto powrócić do tej przeszłości. Żydzi odeszli, zostało ich niewielu. Aktorzy są nędznym cieniami historii, pół - żywymi, pół - umarłymi. Są statycznymi symbolami milionów pomordowanych, postaciami zastygłymi w pozie przerażenia sprzed lat, w krzyku rozpaczy, zapatrzenia na śmierć. Są osobowymi ekwiwalentami naszej pamięci. Każdy ruch, każdy gest jest tamtym ruchem obrony, wyrazem tamtego pragnienia wolności. "Projekt Schulz" to artystyczna impresja wokół tematu żydostwa, teatralna reminiscencja wokół tematu śmierci. Forma happeningu jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Uzdalnia nas do międzyludzkiego kontaktu, wspólnego odczucia odpowiedzialności za czyjeś losy, do autentycznego wpisania siebie w inne realia, do odświeżania pamięci. Poprzez "Projekt Schulz" sztuka zostaje zbliżona do życia. Zamiast pokazywać imitacje na scenie, przenosi scenę do realności, przez co staje się ona bardziej wiarygodna. Wychodząc, spostrzegamy Narratora. Siedzi on wśród starych, zakurzonych ksiąg, wyniosły, dumny, jasne czoło. Rękę oparł o laskę, głowę skierował w stronę okna, czyta: "Rzeczywistość jest cienka jak papier" . Istotnie, świat można w każdej chwili zniszczyć, zbudować, zabić w jednej sekundzie tysiąc ludzi, wymazać kartoteki, spalić fotografie, przerwać istnienie. Nie ma w co wierzyć, że kartka papieru jest biała i że się ostanie. Rzeczywistość jest zbiorem rozproszkowanych słów, zdarzeń, zachowań, niczym świat "Projektu Schulz". Nie ma integracji, niema syntezy. Jest pamięć. Bożena Gierat, SZKICE